Tramwaje są jedną z oznak zacofania technologicznego, charakterystycznego dla centralnego planowania. Te swoiste relikty PRL ciągle jeszcze można odnaleźć na ulicach miast takich jak Warszawa, Berlin (oczywiście wschodni!) i paru innych stolicach demoludów.
Zamiast likwidować te zabytki z epoki furmanek i inwestować w drogi, estakady oraz metro, władze warszawy postanowiły wydać 16 mld złotych (!!!) na zakup 246 sztuk tramwajów, które będą nawet przystosowane dla niepełnosprawnych. Dla przypomnienia spieszę donieść, że koszt linii metra, zawyżony i okrzyknięty niedopuszczalnym wynosił ok. 6 mld. Czyli zamiast trzech nowych linii metra, będziemy mieli mnóstwo tramwajów, których nie pozbędziemy się do co najmniej 2027 roku, bo na tyle rozłożona jest ta „inwestycja”.
Co to oznacza dla kierowców? Korki.
Nasza stolica ma jedną linię metra. Stolice z zachodniej Europy mają ich po kilkanaście, a jeśli można spotkać tam tramwaj, to w charakterze zabytku dla turystów. Przewaga metra nad tramwajami jest oczywista. Po pierwsze jeździ ono przeważnie pod ziemią, przez co nie utrudnia ruchu komunikacji indywidualnej (samochody), tak znienawidzonej przez kolektywistów. Po drugie jest bardzo szybkie. Tramwaj zaś jeździ jak samochody 50 km/h. Blokuje przy tym całe pasy jezdni, które po jego przejeździe stoją niewykorzystane. Samochody stoją wtedy z boku w korkach i patrzą się na pustą jezdnię. Tak jest w Warszawie na moście Śląsko-Dąbrowskim i wielu innych miejscach.
Warszawa hołduje zasadzie jednostka niczym – tutaj rządzić ma kolektywna komunikacja. Indywidualnych kierowców należy zaś gnębić do tego stopnia, by sami przesiedli się do „nowoczesnych”, czerwonych pojazdów komunikacji miejskiej.
Najbardziej cieszą się z tej „inwestycji” banki. Nie będzie bowiem ona finansowana z funduszy unijnych. A warszawiacy jak frajerzy będą spłacać kredyt przez kolejne 20 lat.
Pociechą jest fakt, że nie kupili za te 16 mld kilkuset trolejbusów.